Encyklika „Immortale Dei” i liberalizm.

 

Wiek upływa od ogłoszenia sławnych „Zasad 1789 r.”. Francja rewolucyjna już przygotowuje wyjątkowo wspaniały obchód tego jubileuszu narodzin idei panującej. Sto lat, to młody wiek dla światowładnej doktryny. Chrystianizm dziewiętnaste liczy stulecie, a jeszcze zmarszczków nie ma. Lecz idea „nowego prawa”, liberalizm, wylęgły przed wiekiem z Wolteriańskiej filozofii, wprowadzony w świat z łyskaniem i grzmotami rewolucji, dziś już widoczne zdradza symptomy marazmu: we wszystkich niemal kierunkach, w życiu parlamentarnym, w publicystyce, w wychowaniu, w ekonomii politycznej, w nauce społecznej już się przeżył, już własne jego potomstwo urąga jego bezsilności; a głębsze umysły, nawet z pomiędzy synów rewolucji, zapowiadają, że obchód rocznicy 1789 roku będzie zarazem datą pogrzebu liberalizmu. Świat, który jeszcze przed pół wiekiem tak gorąco, tak młodzieńczo wierzył w zasady wielkiej rewolucji, dzisiaj znajduje się bez doktryny, bez wiary żadnej – kuszony z jednej strony szałem socjalizmu, z drugiej pesymizmu rozpaczą.

Otóż, nim ta stuletnia rocznica wybije, odzywa się głos, przypominający światu, że poza doktryną liberalizmu, którą on jedynie zna – poza zmorą socjalizmu, która go dręczy mówiąc mu: nie ma już nic dla ciebie, prócz mnie – jest jeszcze inna nauka, którą on znał za młodu, pod której ożywczym wpływem nabrał sił i wyrósł na męża, o której zapomniawszy w dojrzałym wieku, przyszedł właśnie do takiego zrozpaczenia o sobie i o wszystkim. Głos ten przemówił z tej ambony jedynej w świecie, tak wysoko postawionej, że i mędrcy co o własnym rozumie silą się zagadkę świata rozwiązać, i ludy w używaniu życia zatopione, i władcy ludów władzy Boga nad sobą nie znający, muszą prawdę z niej głoszoną usłyszeć – z tej ambony, nad którą wiecznie unosi się Duch Święty a z której nigdy słowo fałszu nie padło.

Wszystkie pisma katolickie uwielbiają piękność i głębokość Encykliki Immortale Dei; pisma nawet liberalne oddają hołd roztropności, mierze, duchowi pokoju, który z niej wionie. My, nie kusząc się o pomnożenie tych pochwał Encykliki, powiemy tylko o prawdziwości nauki w niej zawartej.

Od pół roku przeszło słyszeliśmy powtarzane po gazetach wieści, że Papież przygotowuje Encyklikę o liberalizmie. Różne przypuszczenia i uczucia wzbudzało to oczekiwanie. Myślano, że Papież będzie zwalczał „zdobycze nowożytnej cywilizacji”, że potępi liberalne formy rządu, pytano się, nawet między katolikami, z pewnym niepokojem: jak też Papież określi liberalizm? jak ujmie tego Proteusza, który co dzień inne przybiera postacie, który przed pół wiekiem uwodził najszlachetniejszych synów Kościoła hasłem wolności religii i wolności wychowania, a dziś z niepohamowaną zaciekłością miota się przeciw tym wszystkim wolnościom?

Ojciec święty uczynił to, czego się może nikt nie spodziewał. Już rozmaite hasła, w jakie liberalizm stroił swe doktryny: najwyższa władza ludu, prawo do buntu, równość wyznań, wolność prasy… bywały od poprzednich papieży Grzegorza XVI i Piusa IX raz po raz potępiane. Ale tych negatywnych orzeczeń świat nie dosyć zrozumiał. Kościół walczył za ludzkością i prawem – a myślano, że walczy za absolutyzmem, Kościół potępiał gwałt – a myślano, że potępia wolność… Otóż Leon XIII spojrzał w głąb mętnego nurtu, z którego te wszystkie fałsze i nieporozumienia pochodziły, upatrzył, że cały ten nowożytny liberalizm, ze wszystkimi swymi teoriami i czynami, wypływa z błędnej idei państwowej społeczności – i nie poprzestając na anatematyzowaniu błędu, przeciwstawił mu prawdziwą, całkowitą o społeczeństwie naukę – aby kto ma oczy, mógł widzieć, kto ma rozsądek, mógł porównywać. Encyklika: De civitatum constitutione christiana, jest najtrafniejszym ugodzeniem w samo serce liberalizmu.

Nie jest tajno Ojcu świętemu, że z tą nauką występuje wbrew przesądom i pojęciom dziś panującym, uważanym przez nasz wiek za najchlubniejsze jego zdobycze, przyjętym za podstawę nauk i prawa publicznego. Nie odstrasza go to, ale raczej nagli, aby okazał prawdę tym, którzy ją zgubili i tak ciężkimi tę zgubę przypłacają klęskami. „Najwyższy i najświętszy nasz obowiązek, mówi, tj. Apostolskie poselstwo, jakie mamy do wszech narodów, w sumieniu Nas nagli do wypowiedzenia prawdy z wszelką wolnością. Nie znaczy to, żebyśmy nie rozumieli naszych czasów, albo żebyśmy prawe i korzystne obecnego wieku postępy odpychali; ale że pragniemy dla spraw publicznych bezpieczniejszych dróg i trwalszych podwalin – przy zachowaniu prawdziwej wolności ludów; albowiem matką i orędowniczką najlepszą wolności ludzi jest prawda. Veritas liberabit vos„.

Czego więc naucza Papież?

Dwa są pojęcia uspołecznienia ludzkiego, a względnie państwa: jedno oparte na prawie z dołu, od ludzi, drugie na prawie z góry, od Boga.

Pierwsze, wyrażone w znanej teorii kontraktu socjalnego, suponuje że człowiek nie ma nad sobą Pana – a więc ani prawa – a więc, że wszelkie prawo człowiek sobie dowolnie tworzy i dowolnie zmienia. Ludzie, wprzódy w dzikiej niezawisłości zostający, mieli się zmówić i prawa swe osobiste przelać na ogół; z tej zmowy ma pochodzić uspołecznienie ludzkie, władza państwowa i wszelkie prawa i obowiązki, jakie wiążą ludzi w społeczeństwie. W tak pojętym uspołecznieniu, „jak gdyby Bóg nie istniał, albo nie władał światem”, władza może wszystkiego żądać od poddanych – bo wszelkie prawo w jej ręku spoczywa, nie ma absolutnie granic jej dowolności – a poddani mogą każdej chwili władzę obalić, bo sami ją stworzyli. W takim państwie konsekwentnie żadnych się nie uznaje obowiązków społecznych względem Boga: państwo jest bezwyznaniowe, la loi est athée – co w złagodzonej formie brzmi: równouprawnienie wyznań, wolność sumienia. Tak pojęte państwo nie uznaje żadnego zakonu moralności, od opinii ludzkiej niezależnego – co eufemicznie się zowie: wolnością opinii, wolnością prasy.

Wolność! tym słowem wiecznie szermuje fałszywa doktryna – od niego się zowie liberalizmem, nim przynęca i zwodzi szlachetne dusze, które instynktowo brzydzą się ujarzmieniem – ale jakżeż gorzko ich zawodzi! Ci którzy r. 1830 z młodzieńczym zapałem – zapatrzeni w przyszłość, a przeszłości niepomni – pisali gazetę l’Avenir, pewni byli, że za wolności ludzkości walczą, pytali naiwnie: czemuż nie mamy dać innym tych wolności religii i prasy, których dla siebie żądamy? Nie postrzegali, że w ich żądaniu tkwi zaprzeczenie zasady, za którą by wszyscy byli życie dali: że Bóg jest Panem najwyższym, a nie człowiek; nie domyślali się, że skoro się odejmie państwu obowiązki względem Boga, to tym samym zostawi się je w ręku dowolności ludzkiej, i że mocą i logiką tej samej zasady, doprowadzi ta ludzka dowolność do takiego gwałcenia wszystkich praw człowieka, do takiej tyranii sumień, jakich lękać się nie mogli ze strony najzapamiętalszych szermierzy prawdy.

Liberalizm, który Kościół potępia – zrozummy to raz na zawsze – nie zależy na tej wolności, do której z przyrodzenia tęskni serce ludzkie; nie jest on wcale zwolnieniem jarzma ludzkiego nad ludźmi – bo do tego zwolnienia nikt tyle co Kościół się nie przyczynił – ale jest tylko zdjęciem wędzidła prawa Bożego, ideą państwa bez Boga, emancypacją społeczności ludzkiej względem Stwórcy i zakonu przyrodzonego – a przez to samo oddaniem społeczności, bez granic i zastrzeżeń kaprysowi ludzi, którzy nią zawładną. Przeciwna zaś nauka społeczna, którą Papież zatwierdza, osadzając w prawie Bożym niezmienny fundament wszelkich praw i wszelkiej władzy, daje jedyny grunt, na którym godność człowieka, nietykalność jego praw i wolność prawdziwa oprzeć się i zakwitnąć mogą.

Na czymże więc ta nauka zależy? Wychodzi ona, jak się powiedziało, nie z woli ludzkiej, ale z prawa Bożego. Wszelako nie jest tu mowa o żadnym prawie objawionym, ani o osobnym ustanowieniu Bożym – jakiemu np. Kościół swe istnienie zawdzięcza – ale po prostu o przyrodzonym prawie natury ludzkiej, które jak wszystkie prawa przyrody, jest zakonem i dziełem Stwórcy. W naturze człowieka tkwi potrzeba, skłonność i zakon kojarzenia się w społeczność. Dążność ta wrodzona zaczyna od wytwarzania rodziny, ale kończy dopiero na społeczeństwie politycznym czyli państwie, bo w nim dopiero człowiek znajduje pełnię swych społecznych aspiracyj. Stan społeczny więc i rodzina i nawet państwo, nie jest żadnym wymysłem ludzkim, ale stanem człowiekowi naturalnym, dziełem natury.

Z uspołecznienia znów naturalnie wynika potrzeba władzy: jest to przyrodzonym, a więc także Bożym społeczeństwa prawem.

Stąd wypływa, że władza zwierzchnicza państwa (la souveraineté), będąc z prawa natury, jest od Boga, Stwórcy natury. Postać jednak tej władzy, tj. oznaczenie, kto ma ją piastować – czy jeden, jak w monarchii, czy wszyscy zarówno, jak w rzeczypospolitej, czy ma ją naród z monarchą dzielić, jak w państwach konstytucyjnych – to rzecz względna, od rozmaitych ludzkich warunków, nieraz i od woli obywateli zawisła, zawsze od kwestii istoty i pochodzenia władzy odrębna.

Stąd znowu następuje, że objętość władzy zwierzchniczej i sposób jej wykonywania nie są wcale dowolne, ale podlegają absolutnym prawom, z istoty i zadania tej władzy wynikającym. Piastunowie zaś tej władzy trzymani są w tych karbach nie tylko bojaźnią ludu, ale też sumieniem i odpowiedzialnością przed Bogiem. Żadna ratio status nie uniewinnia niesprawiedliwości, ani despotyzmu, ani wyzyskiwania władzy na osobistą korzyść rządzących.

Konsekwentnie i podwładni w sumieniu obowiązani są do uległości dla władzy, w czyimkolwiek ona ręku spoczywa, byle prawowicie. A nic ich do tej uległości tak skutecznie nie skłoni, jak właśnie ustalenie religijnego przekonania, że władza jest od Boga i że kto się sprzeciwia zwierzchności, Boskiemu postanowieniu się sprzeciwia.

Tak pojęte państwo nie może być oczywiście bezwyznaniowym, ale winno czcić Boga religią publiczną, państwową, tak samo jak każdy prywatny winien Go czcić religią prywatną. – Dlaczego? – Dlatego, że Bóg jest twórcą społeczeństwa, niemniej jak jednostki – dlatego, że jest Panem i Dobroczyńcą osoby moralnej państwa i ma prawo do jej czci, nie mniej jak jest Panem osoby prywatnej i jej czci wymaga – dlatego, że bezwyznaniowość państwa jest zaprzeczeniem Boga, równie i więcej Mu ubliżającym, niż bezwyznaniowość pojedynczych ludzi. Dlatego wreszcie, że i poddanych interes tego wymaga: bo choć państwo ma bezpośrednio tylko doczesne dobro na celu, jednak tak do niego podwładnych kierować powinno, żeby im nie przeszkadzać, lecz owszem torować drogę do celu ich wiecznego.

Lecz jakaż to ma być religia państwowa? czy wrócić mamy znowu do nieszczęsnego hasła trzydziestoletniej wojny: cujus regio ejus religio? Bynajmniej; hasło pomienione zawiera najprzód ideę supremacji państwa w rzeczach religijnych, a po drugie, postawienie na równi różnych religij – dwie zasady protestantyzmowi właściwe, przeciwko którym katolicyzm zawsze walczył. Państwo nie ma wcale wybierać religii podług swego widzimisię, ani wszystkich religij na równi stawiać – co w gruncie na bezreligijność wychodzi – lecz powinno taką religię mieć, jaką Bóg chce być czczony, tę religię powinno za swoją uznać i wszelką opieką prawa otoczyć, wszelką pomocą władzy popierać, którą Bóg objawił i widocznymi prawdy odznaczył znamionami.

Ale wszystkie religie za prawdziwe i objawione chcą uchodzić – każdy swoją za najlepszą uważa – kto ma tu prawo rozstrzygnąć? Otóż w tym właśnie punkcie katolicyzm i liberalizm nie mogą się nawzajem zrozumieć. Liberalizm, będąc teorią społeczności bez Boga, wychodzi zawsze mimo woli z przypuszczenia, że wątpliwą jest rzeczą, która jest i w ogóle czy jest religia prawdziwa. Na takim stanowisku, legalny indyferentyzm względem wyznań byłby istotnie racjonalny – tak samo jak racjonalnym byłoby zrównanie ceny złota i rozmaitych fałszowań złota, gdyby nie było probierza do rozpoznania prawdziwego złota od udanego, albo gdyby prawdziwego złota wcale nie było na świecie. Ale kto się z bliska przypatrzył złotu i ma w ręku probierz, ten ramionami by wstrząsnął na projekt podobnego zrównania. Może się wielu ludzi na fałszywym złocie oszukiwać, ale swoją drogą, prawdziwe złoto jest czymś innym niż fałszywe i daje się od niego odróżnić.

I w religii jest prawdziwe i fałszowane złoto. Jak pewnie jest Bóg, tak pewnie podał ludziom prawdę o sobie i o stosunku ich do siebie, tj. prawdziwą religię; tak pewnie też dał tej religii znamiona, po których by ją ludzie mogli od fałszywych religij rozeznać. Ludzie urodzeni i wychowani w atmosferze fałszywych wyznań, lub bez wyznania, mogą do pewnego stopnia o tym nie wiedzieć i wszystkie wyznania mieć poniekąd na równi. Ale katolik, który posiada ten skarb prawdy, zna jego Boże znamiona, nie może – bez kłamania sobie samemu i prawdzie, która mu w oczach stoi – postawić się w przypuszczeniu, że nie wiadomo która jest prawdziwa religia. On i temu co innej wierzy religii i temu co wszystkie na równi waży, musi powiedzieć z Papieżem: Niestety! błądzicie, a sposoby przekonania się o tym macie na podorędziu.

Jest to nietolerancja, ale nietolerancja w sferze teorii, właściwa prawdzie, która każdemu co inaczej trzyma, mówi w oczy: błądzisz. I w tej mierze – rzecz uwagi godna – żadne wyznanie nie jest tak bezwzględne w swej wyłącznej afirmacji, jak Katolicyzm. Wszelako ta nietolerancja w teorii godzi się z najzupełniejszą tolerancją w praktyce. Katolik cieszący się pełnią prawdy, tym większą powinien mieć wyrozumiałość i litość dla tych, co jej nie posiadają. I tylko namiętność ludzka, a nie religia katolicka, mogła czasem doprowadzić do narzucania przemocą prawdy. Ojciec święty stawia wyraźnie, za św. Augustynem, zasadę: „że nikt przeciwko swej woli nie powinien być zmuszanym do przyjęcia wiary katolickiej”. Więc i uznanie katolicyzmu za religię państwa nie wiąże się, w myśl Kościoła, z prześladowaniem innych wyznań, ale z ich tolerancją. Co więcej, postawiwszy absolutnie prawdziwą zasadę: że państwo powinno mieć państwową religię, i to nie inną, tylko katolicką, sam Ojciec święty naucza w końcu Encykliki, że w wielu okolicznościach, dla uniknienia większego zła, z legalnym spółuznaniem innych wyznań godzić się można.

W jakichże to okolicznościach? Oczywiście, kiedy wielka część poddanych nie chce przyjąć prawdziwej religii, zwierzchność nie może takowej narzucić jako religię państwową; kiedy znów zwierzchność upośledza prawdziwą religię, poddani katolicy mogą i powinni się domagać równej wolności wyznań – nie jako zasady, jako stanu rzeczy absolutnie dobrego, ale jako minus malum, lub raczej jako części praw należących się prawdzie. Podobnie też, chociaż wolność druku, wolność nauczania i podobne wolności, w absolutnym i nieograniczonym znaczeniu, są fałszywymi i zgubnymi zasadami, jednak w państwie niechrześcijańskim – jakich dziś wiele – gdzie ograniczenia rządowe, zamiast bronić prawdy i cnoty, obracałyby się tylko na korzyść fałszu, godzi się i nieraz trzeba tych wolności się domagać. I nie ma w tym sprzeczności ze sobą ni dwulicowości: bo prawda, mająca najwyższe prawo, a krzywdę ponosząca, może śmiało powiedzieć: dajcie mi choć tyle z moich praw, ile błędowi dajecie. Nie uznajecie mię za prawdę – traktujcież mię przynajmniej według waszej zasady na równi z innymi doktrynami i wyznaniami.

Wszelako, by dokładnie określić stosunek państwa do religii, trzeba jeszcze bliżej tej ostatniej się przypatrzyć. Religia katolicka nie jest tylko zbiorem nauk, wyznaniem – jak tyle innych wyznań – ale ukonstytuowana jest w organizm społeczny, który Kościołem katolickim nazywamy; stąd, stosunek państwa do religii przechodzi w stosunek państwa do Kościoła. Jest to postać religii w pewnym znaczeniu zewnętrzna, ale istotna i od samego wyznania absolutnie nierozdzielna. Ten sam, który religię nam podał, Zbawiciel nasz Jezus Chrystus, nadał jej postać społeczności: bo ustanowił jedną, hierarchiczną zwierzchność, z posłannictwem nauczania o prawdzie i sprawiedliwości wszystkich narodów, jednostek i państw, oraz z władzą stanowienia praw i rządzenia w sferze interesów religijnych; a wszystkich ludzi obowiązał do podlegania tej zwierzchności i przyjmowania jej nauk i duchownych rządów.

Z tej Boskiej, w ewangelii zakreślonej konstytucji Kościoła wynika najprzód, że cel jego nie jest wcale podporządkowany celowi państwa, ale jest wyższego rzędu i rodzaju – bo zbawienie wieczne, do którego Kościół prowadzi ludzkość, stoi ponad doczesnym szczęściem, do którego państwo zmierza. Nadto, że zwierzchnicza władza kościelna nie jest podrzędną i nie może być podległą władzy państwowej, ale jest z istoty swojej samoistną i najwyższą – bo zwierzchności tych społeczeństw są w takim do siebie stosunku jak ich cele. Wreszcie że Kościół jest społecznością, wprawdzie innego rodzaju niż państwo – bo z celem duchowym i nadprzyrodzonym pochodzeniem – ale tak samo jak państwo, społecznością całkowitą, samoistną, niezawisłą, według wyrazu szkoły: societas perfecta. Legiści józefińscy i teologowie z szkoły Febroniusza uczyli, że Kościół jest w państwie (Ecclesia in statu), podobnie jak gminy, cechy, towarzystwa handlowe i naukowe są w państwie, jako człony w całości i społeczności niecałkowite (societates imperfectae) w uspołecznieniu najwyższym; i opierali się na rzekomej zasadzie: że nie mogą być dwie najwyższe władze nad jednym materiałem społecznym. Otóż tę doktrynę zwalcza Ojciec święty, przeciwstawiając jej zasadę absolutnej Kościoła niezawisłości i najwyższej zwierzchności w rzeczach do religii należących – zasadę w ewangelii najwyraźniej zawartą, czynami Kościoła od czasów katakumbowych aż do dni naszych zatwierdzaną, postępowaniem władców i państw względem zwierzchności kościelnej zawsze uznawaną.

Zatem nie jedna, ale „dwie są, mówi Papież, najwyższe władze, między którymi rozdzielił Bóg rządy ludzkości”. Ludzie, celem uchronienia się od tyranii, dzielą na różne sposoby zwierzchniczą władzę: innemu dają moc prawodawczą, innym sądowniczą i wykonawczą; Bóg zostawił te szczegóły disputationibus eorum, ale sam postanowił rozdział między władzą świecką a duchowną – główny kamień węgielny konstytucji ludzkości, najistotniejszą warownię wolności i godności człowieka.

Jakiż więc ma być stosunek między tymi dwiema zwierzchnościami? Czy walka? czy układ, konkordatem zwany? – Właściwie, ani jedno ani drugie. Walka między państwem i Kościołem tylko z ułomności ludzi wyniknąć może – jest chorobą w ciele ludzkości – konkordat jest lekarstwem na przypadek tej choroby, sztucznym środkiem do usunięcia anormalnych kolizyj; normalnym zaś stanem, zdrowiem społecznego organizmu jest naturalne zestrojenie, związek z natury rzeczy wynikający między kościelną a państwową społecznością.

Wszystko co Boże, jest harmonijne i porządne. Bóg, który nawet w przyrodzie, nierównie niższej od ludzkości sferze, wszystkie siły i żywioły tak harmonijnie skojarzył i stosownie do celu świata urządził, jakżeżby miał w społeczności ludzkiej naturalną utworzyć sprzeczność? Musi więc być w myśli Bożej i leżeć w naturze rzeczy jakiś przyrodzony, harmonijny stosunek tych dwóch Bożych utworów: państwa i Kościoła. I w istocie, cele obu społeczności są centrami, z których, jak pięknie się wyraża Papież, zakreślają się właściwe sfery praw i działania obu władz; ci sami poddani należą do obu zwierzchności, te same nieraz przedmioty leżą w obu sferach – ale pod innym względem; tak dalece, że w każdym przypadku, z natury rzeczy, z właściwych zadań Kościoła i państwa wypływa, co się należy jednemu, a co drugiemu, co trzeba oddać Bogu, a co Cezarowi: słowem prawa obu władz są do siebie jak cele. Stąd wynika, że obie społeczności, Kościół i państwo, naturalnie spojone są harmonijnym związkiem – ordinata colligatione – podobnym do również naturalnego, harmonijnego i z ręki Bożej pochodzącego związku między ciałem i duszą.

Dopiero gdy ten ład się zamąca, gdy to zdrowie organizmu społecznego szwankuje, potrzebnym bywa i pożądanym lek konkordatów. W których to układach, mówi Ojciec święty, Kościół po macierzyńsku postępuje, bo nie żąda niczego od państwa, czego by i bez konkordatu nie miał prawa żądać, a ze swoich praw ustępuje zwykle państwu co tylko może – byleby zaciemnione granice obu władz jawnie zostały określone, a powody niesnasek i zguby dusz usunię.

Tak omówiwszy prawidłowy stosunek między państwem a Kościołem, Leon XIII kreśli wspaniały obraz społeczeństwa żyjącego pod błogim wpływem „tej harmonii rzeczy Boskich i ludzkich”. Wszystko w takim społeczeństwie żyje i rozwija się zdrowo i wzorowo – rodzina i praca, działalność władz i obowiązki poddanych względem zwierzchności – dla tej jednej, głębokiej i niezmiernie doniosłej przyczyny, że w takich stosunkach wszystkie czynniki dobra godzą się w sercu ludzkim, potęgują się wzajemnie i do jednego zmierzają: religia i powinność obywatelska, bojaźń Boża i poszanowanie ustaw, sumienie i przymus, prawo i siła – i nie ma wówczas tej fatalnej rozterki, w której dusze tracą równowagę, Kościół traci środki zbawiania narodów, a państwo traci sankcję sumienia i majestat Bożego zakonu.

Przechodząc następnie z teorii do dziejów, Leon XIII kreśli wielkimi pociągami, już epokę, w której „filozofia ewangelii” okazała swą dzielność, z barbarzyńskiego materiału wytwarzając chlubę historii, „rzeczpospolitą chrześcijańską” – już period rozstroju i upadku, poczynający się od buntu religijnego reformacji, a dochodzący do swego zenitu w rewolucji francuskiej. Tu idea uspołecznienia bez Boga formułuje się w doktrynę, zwaną „nowym prawem”, „zasadami r. 1789”. Papież wykłada ją, w przeciwstawieniu do prawdziwej, dopiero rozwiniętej nauki, i jeden z niej płat po drugim odrzuca i rozgramia:

– Zasada, że absolutny początek władzy jest w ludzie, nie w Bogu, jest nieracjonalna i dla społecznego porządku zgubna.

– Zasada równości wyznań jest ateizmem.

– Zasada nieograniczonej wolności słowa i druku jest niemoralną.

– Zasada wykluczenia Kościoła od wychowania, od prawodawstwa, od wpływu na rodzinę, jest wielkim i zgubnym błędem.

– Moralność cywilna, czyli od religii oderwana, jest niemożliwa.

– Poddanie Kościoła państwu, jest źródłem waśni wszelkich i nieszczęść dla społeczeństwa.

Z drugiej strony wypowiada Papież, czego w postępie i zdobyczach naszego wieku Kościół nie potępia:

– Nie gani Kościół żadnej z rozmaitych form rządu – od monarchii aż do demokratycznej rzeczypospolitej – byleby społeczeństwo uszczęśliwiały.

– Nie potępia bynajmniej Kościół udziału ludu w prawodawstwie.

– Nie gani nawet, jak się powiedziało, legalnego uznania innych wyznań, gdzie prawdziwa religia nie może być bez przymusu powszechnie zaprowadzoną.

– Nie gani, owszem pochwala i całym sercem popiera ustawy i ubezpieczenia przeciw samowoli władców i przeciwko wkraczaniu rządu w sferę gminy, rodziny i osobistych praw człowieka.

– Nie lęka się Kościół postępu nauki, owszem wita go z radością i niechybnie po nim oczekuje nowych zatwierdzeń dla Bożej prawdy, której jest piastunem.

– Chętnie patrzy Kościół na rozwój sztuki, przemysłu i na wszelkie postępy, nawet w sferze materialnego dobrobytu – przestrzegając tylko, że cel człowieka w wyższych leży sferach.

Kończy Ojciec święty najwspanialszym orzeczeniem prawdziwej wolności, którą Kościół uznaje i którą wedle możności ludy obdarza: wolności w życiu wewnętrznym, wypierającej niewolę błędu i tyranię namiętności – wolności w życiu cywilnym, dającej obywatelom najszerszą swobodę działania w sferze dobra – wolności w życiu narodowym, uchylającej obce jarzmo.

Taka jest w swym ostatnim wyrazie nauka Kościoła o państwie. Jakież są wobec niej obowiązki katolików?

Obowiązki te – naucza Papież – dotyczą najprzód przekonania. W tym wieku zamąconych pojęć i doktryn, gdzie co chwilę błąd najzgubniejszy graniczy z prawdą, katolicy powinni pilniej i wierniej niż kiedykolwiek stać u stóp ambony Piotrowej, znać jej naukę, brać ją za kierownicę swych umysłów i mianowicie względem tych nowożytnych zdobyczy, które już tylu katolików nieszczęśliwie uwiodły, a tak przewrotnymi okazały się w skutkach, trzymać się niewzruszenie wszystkich jej orzeczeń.

Są także obowiązki czynu, dotyczące publicznego i prywatnego życia. Tu stawia nam Papież przed oczyma bohaterskie postacie starych chrześcijan, którzy wśród cięższych od dzisiejszej walki zapasów, pośród przegniłej cywilizacji pogańskiej Romy, świecili życiem bez skazy, tworzyli wzorowe rodziny, i państwu które ich prześladowało po obywatelsku służyli. Tym przykładem wzywa Ojciec święty katolików, żeby znowu wśród chylącego się ku pogaństwu społeczeństwa, jaśnieli wzorem nieskalanego życia – bo świat nie uwierzy nauce, której czyny kłamią – żeby po katolicku rządzili swymi domami i o wychowaniu dziatek w miłości wiary i Kościoła dbali – żeby w końcu wedle możności brali udział w życiu publicznym i chociaż organizm społeczny zakażony jest fałszywymi zasadami, żeby się starali osobistym udziałem wlać we wszystkie jego żyły choć trochę zdrowej krwi: sumienności, prawych zasad, chrześcijańskiego poświęcenia.

Trudno w jedną wiązkę ścisnąć te wszystkie przestrogi, wskazówki, rozstrzygnienia, dotyczące publicznego życia, które Ojciec święty z niezrównaną wymową i siłą na jednej karcie streścił. Miłość synowska Kościoła w duszy, na ustach i w czynie życia publicznego – zgoda serc i umysłów, z uległością dla Pasterzy – strzeżenie się doktryn cuchnących naturalizmem – w dziennikach mianowicie uchylenie stronniczych waśni i podejrzliwości, a łączność w obronie praw Bożych i najwyższych społeczeństwa interesów: oto są główne środki, jakimi katolicy najlepiej się przysłużą dwom społecznościom, których są członkami: Kościołowi, pomagając mu do krzewienia Bożej prawdy, i państwu, zwalczając błędy i namiętności, jego bytowi grożące.

Taki jest całokształt tej Encykliki De civitatum constitutione christiana, która jest i pozostanie jednym z największych pomników XIX wieku, jasnym, całkowitym i z najwyżej upoważnionego źródła pochodzącym orzeczeniem chrześcijańskiego prawa publicznego. Następujące pokolenie synów Kościoła mniejsze będzie miało pole do dyskutowania, niż miało przeszłe, ale jaśniejszą drogę do czynu. Encyklika Leona jest pomyślniejszą jutrzenką dla XX-go wieku, niż był Kontrakt Społeczny Rouss’a dla XIX-go.

Chcąc od razu dać pogląd na całość tego aktu papieskiego, musieliśmy tylko pobieżnie najważniejszych dotykać kwestyj. Ale w istocie rzecz wymaga studiów głębszych i wykładów obszernych. Świat katolicki o te studia się postara. Każdy ustęp Encykliki wywoła książkę. A w Bogu nadzieja, że i Przegląd nasz, w latach następnych, pełnię nauki społecznej w Encyklice zawartej skromnym strumykiem po naszej ziemi rozniesie.

 

Ks. Marian Morawski

„Przegląd Powszechny”, Rok drugi. – Tom VIII. Październik, listopad, grudzień. 1885. Kraków. DRUK WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI, pod zarządem Jana Gadowskiego. 1885. Dodatek do Nr. 24, ss. IX-XXVIII. (Wydawca i redaktor odpowiedzialny X. M. Morawski T. J.).

Ks. Marian Morawski T. J., Podstawy etyki i prawa. Wydanie czwarte niezmienione. Kraków 1930. WYDAWNICTWO KSIĘŻY JEZUITÓW, ss. 203-239. (Tytuł zmieniony: Teoria liberalna a chrześcijańska o państwie).